Oborniki, to tu wszystko się zaczęło, i szkoła się zaczęła i bieganie się zaczęło... Parafrazując słowa Jana Pawła II (pamięci którego był ten bieg); dokładnie rok temu, po nieco ponad miesiącu biegania to właśnie w Obornikach debiutowałem w zawodach biegowych. Dystans 10 km przebiegłem wówczas w czasie 58 minut i 22 sekund. W czasie, nie ma co ukrywać, słabym. Czułem wówczas, że mogło być szybciej, lepiej, ale frycowe trzeba było przecież zapłacić. Najważniejsze, że przebiegłem całą trasę i nie ukończyłem zawodów na ostatnim miejscu :).
Po sobotnim Teście Coopera pozostałą część weekendu spędzałem zatem w Obornikach, do których, nie ukrywam, jechałem z chęcią "małej rehabilitacji" :). Chciałem się pokazać w rodzinnym mieście, przed "własną publicznością" (na starcie i mecie kibicowali mi żona i ojciec) i, przede wszystkim, złamać wreszcie - brutto - 44 minuty (a najlepiej przebiec w czasie 43:22...). Niedzielny poranek, 29 kwietnia, przywitał mnie cudowną pogodą, co zapowiadało wspaniałe warunki do biegania i napawało optymizmem co do realizacji założeń. Wiedząc jaki może być zamęt, pakiet startowy odebrałem chwilę po otwarciu biura zawodów. Pakiet, niezbyt okazały, w skład którego, oprócz kilku ulotek wchodziła... tylko bawełniana koszulka (kolejna, nieprzydatna). Nie ma jednak co wybrzydzać, bo nie o pakiety w tym wszystkim chodzi. Wróciłem do domu, msza i na miejscu zawodów stawiłem się na ok. 40 minut przed startem. Przybiłem kilka piatek ze znajomymi, zamieniłem kilka słów. W tym miejscu należy wspomnieć, że warunki pogodowe uległy radykalnej zmianie, z pięknych (ok. 9-10 rano) stały się wręcz... cudowne, ale nie do
biegania, a na siedzenie nad jeziorem i popijanie zimnego piwa. Upał
stał się niesamowity, zrobiło się strasznie duszno. No ale cóż, trza
biec. Rozgrzewka, 2-3 km truchtu, rozciąganie i pozostało juz tylko wyczekiwac na sygnał startu.
Równo o 13 wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr poszedł planowo. Po drugim i trzecim wiedziałem już jednak, że raczej nie mam szans na złamanie 44 minut (co na dwóch ostatnich "dyszkach" - netto - udawało mi się bez problemu). Starałem się biec zatem tak, by było chociaż 45 minut. No cóż, gdzieś na 6-8 km, stwierdziłem, że nie dam rady i zadowolę się czasem poniżej 46 minut. Niestety, ta straszna duchota i ten niesamowity upał sprawiły, że linię mety przekroczyłem z czasem 46:31, zajmując oficjalnie 49 miejsce na 126 biegaczy, którzy ukończyli zawody. Czas, który w innych okolicznościach traktowałbym jako mocno średni, w tych warunkach traktuję jako olbrzymi sukces. Kilku szybszych ode mnie biegaczy przybiegło za mną, albo z czasem dużo słabszym od ich możliwości. Sama trasa nie była wymagająca. Start i meta znajdowały się na rynku, później mostem przebiegaliśmy
rzekę Wartę, chwilę wzdłuż jej koryta, drogą do miejscowości Gołaszyn,
dalej wbiegaliśmy w las, nawrót i powrót po tej samej trasie. Jednak w takim upale i duchocie, nie mogłem liczyć na nic więcej. Ponadto, gdzieś na 7 km. w rowie zobaczyłem leżącego kolegę, (później z trasy wzięła go karetka), co również miało wpływ na "zaciągnięcie hamulca".
Zawody z czasem 32:46 wygrał Leonid Rybak (Achilles Leszno) z Ukrainy.
Wśród Pań najszybciej dystans 10 km pokonała - z czasem 48:27 - Monika
Brzozowska z Krzepic. Na mecie czekał na zawodników ładny medal (na ten w zeszłym roku spuszczam zasłonę milczenia). Tradycyjny już posiłek stanowiła tym razem pomidorówka (a może rozwodnione spaghetti). No i na mecie nie zabrakło wody (co wcale nie jest normą na zawodach biegowych). Ogólnie start uważam za bardzo udany.
*zdjęcie galeria www.oborniki.pl
Dostęp do relacji z zawodów jest możliwy również przez zakładkę RELACJE.
Dodał: Bartek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz